Mistrzowie ostatniej prostej
Praca jako kierownik projektu ma w sobie wiele zarówno z psychoanalityka, jak i kaznodziei. Na początku mówi się do ludzi, że termin nieuchronnie nadejdzie, że trzeba nad sobą i nad nim pracować, że przesuwanie problemów w czasie to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę itp. Następnie, gdy ów termin jest już za rogiem, grzmi się o ogniach piekielnych, wygranej belzebuba i wszelkiego rodzaju formach apokalipsy, które zdarzą się, gdy projektu nie dowieziemy w rzeczonym momencie… Tymczasem obiekty naszych starań, do ostatniej chwili, jak zajączki z klapniętymi uszkami, lekko śliniąc się, naiwnie oczekują zagłady. Nawet wówczas gdy już czują na swojej skórze ciepło nadchodzącego terminu to i tak zachowują ten nieopisany, wręcz chorobliwy spokój. Tylko jak echo w gorączce słychać nieśmiertelne „Będzie Pan zadowolony”.
Tak więc termin u bram! Jest coś w narodzie ze starej Sarmacji, gdy w obliczu zagrożenia absolutnego jakiś zwój RNA budzi w ciele ten moment zrywu. Zależnie od wagi problemu następuje on dzień, dwa przed nieuniknionym. Nagle w biurze grają rogi, zbrojmistrz i cześnik biegają nerwowo, z kropelkami potu na czole i wyrywają tylko sobie znanym sposobem brać IT z letargu. Nagle machina rusza, a wszyscy wiedzą, co mają robić. Już huta imienia Henry’ego Gantta kuje rozgrzane do czerwoności diagramy w piękne formy, odlewając kamienie milowe niczym skorupy samochodów Tata Nano – wątłe, acz liczne. Na placu, przed firmą, taśmowo – papierosek za papieroskiem produkowane są pomysły. Rewolta myśli, dla dopełnienia brakuje tylko radia wolna Europa. Potem rzucają się na pracę, jak na jedzenie, którego od dawna nie mieli w ustach. Drżącymi rękami wybijają kod, konfigurują maszyny, instalują systemy.
Nadchodzący termin ma tę niesamowitą właściwość zwalniania czasu. Zegar wybija sekundę co cztery uderzenia serca, a nie tak jak zawsze co dwa. Wszystko płynie lekko zwolnione w oparach absurdu i kofeiny. Mają czas, którego jeszcze przed chwilą tak bardzo nie było.
Gotowi są przed świtem. Wychodzą tryumfalnie koło czwartej, bo rano, od ósmej muszą już być z powrotem. Wracają do swoich żon, psów czy też konsol, na te kilka chwil przed bitwą. Następnie wymyci, z lekko zwichrzoną czupryną pojawiają się z rana. Kawa i papierosy. Wlewają w siebie kofeinę, bo już tylko to pozostało. Termin nadchodzi nieubłaganie, a spotkanie rozpocznie się za dosłownie kilka chwil. Bez pośpiechu, z pewną nonszalancją, ci zasadniczo niedospani, z podkrążonymi oczami ruszają niczym Husaria IT, a pióra ich skrzydeł furkoczą na wietrze. Tentem kopyt, cóż za widok, cóż za majestat! Pospolite ruszenie w pełnej krasie. Wszystko przygotowane, Gantty wypolerowane, zaiste piękny widok.
Tymczasem delikatny kapuśniaczek muska ich czoła, a ulewa zbiera się do uderzenia deszczem. Oni natomiast biegną, a przed nimi błoto, wszędzie tylko to nieszczęsne błoto. Małe niedopatrzenia, błędy w strategii spowodowane pośpiechem ostatnich chwil wyłażą teraz z każdego szwu rzeczywistości, który przez ostanie kilkadziesiąt godzin próbowano tak pośpiesznie nałożyć. Plan się rozpada, praca idzie na marne. Powtórka z historii, z której znów nikt nie wyciągnie wniosków.
Kierownik projektu z dalekiego pagórka przygląda się tej całej katastrofie i po raz nie wiadomo, który ciśnie mu się na usta sakramentalne „A nie mówiłem?”. Tylko znów nikt tego starego nieszczęśnika nie usłucha – starzy polegli, a młodzi jeszcze nie przyszli. Znów jak palec sam w świecie Princa Drugiego czy też Itila Trzeciego, niezrozumiały, opuszczony będzie się tułać do kolejnego terminu. Tymczasem nowe zastępy IT oczekują naiwnie, że termin ów, niczym potwór z bajek dla dzieci, jest tylko marą senną czy też wspomnieniem wariata. On jednak wie, bo w życiu widział wiele, że z każdym dniem czasu jest coraz mniej… Życie natomiast toczy się jak zwykle w atmosferze cudownej sielanki, ospale i bez pośpiechu, aż do momentu, gdy wszystkim w prawym dolnym rogu ekranu wyskoczy powiadomienie, że spotkanie już jutro.
Felieton został opublikowany na łamach IT Professional.
What I recommend
Cloud Field Day 21: Too many clouds