High-functioning alcoholic

Zeszły rok, jak nigdy, obfitował we wręcz niepojętą ilość wyśmienitych konferencji i meetupów. W zasadzie kalendarz był tak napięty, że można było nie chodzić do pracy, ponieważ codziennie coś ciekawego wyskakiwało na firmamencie imprez IT. Wiadomo, jak konferencja, to i piwko, albo może i coś mocniejszego. Dzięki temu ogromnemu natłokowi imprez zaistniały odpowiednie warunki, abym zauważył coś niepokojącego. Otóż często można spotkać te same twarze na konferencji, czy też spotkaniu. Często wieczorem (niemal każdym) z piwkiem/winkiem w ręku. Następnie gdy przychodzi weekend tych samych jegomościów obserwuje się na Twitterze jak do grilla, albo na wyjściu z rodziną publikują otagowane #worklifebalance zdjęcia z piwkiem albo winkiem.

Możliwości bezkarnego upijania się w IT jest ogromnie dużo – impreza goni imprezę, piwko, wóda, winko są często za darmo, są nieodłącznym elementem krajobrazu i przywykliśmy do nich tak, jak do wieczornej pizzy czy kawki w przerwach. Od spotkania do spotkania, od piwka do piwka można nagle ocknąć się jako HFA… Czyli high-functioning alcoholic – jest to osoba utrzymująca pracę, relacje rodzinne i koleżeńskie, ale wykazująca cechy alkoholizmu, np. codziennie spożycie. Co ciekawe osoby takie nie są śmierdzącymi bumami spod monopolowego, co za piwko są w stanie zrobić niemal wszystko. To zazwyczaj całkowite przeciwieństwo wspomnianego stereotypu – to ludzie spełniający się w pracy, posiadający nieźle funkcjonującą rodzinę, znajomych, czyści, dobrze odżywiający się. Tacy królowie życia – siłka, boxy, pilates a wieczorkiem lampka dobrego wina, przeradzająca się w butelkę (bo jak dobre to jak nie skończyć) czy też szklaneczka szkockiej, nie byle jakiej, takiej z wysp, max. dwie. Lekki kacyk z rana to nie problem – witaminki, suplementy, mieszanki żywieniowe w płynie. Po pewnym czasie w zasadzie to status quo, normalka, której nawet się nie czuje.

Takie codzienne małe piwko, winko, szkocka przeradza się co weekend w piątkowo lub sobotnie rave do rana, do zwrotu, do odcięcia. Trzeba przecież odreagować napięcia tygodnia, stres w robocie. Wjeżdża kebsik, pizza i hotdogi z żabki. Szlag trafia dietkę, ale co tam żyć przecież też kiedyś trzeba! Potem niedziela, rano nie piję, ale do lunchu z kolegami kieliszek białego nic nie zaszkodzi. Wieczorem przed tygodniem pracy dobry burbonik, żeby myśli uspokoić, zasnąć i obudzić się o 5 jak każą wszyscy architekci życia. Rano basen, bieganie czy inne pierdy, aby tylko wskoczyć w tempo tygodnia. Czasami trafia się delegacja czy inne szkolenie.. to już w autobusie lub samolocie zaczyna się ładowanie, które kończy się szybkim snem, aby być gotowym na chlanie do świtu. Jakbyś dalej był w liceum i wódki na oczy nie widział – jak świnia na pomarańcze. Później żeby nie wyjść na patusa, wódę z colą miesza się w bidonie, który dostało się jako gadżet konferencyjny. Na wyjazd, żeby trzymać fason bierze się elektrolity, specyfik przeciwko zgadze i bakterie. Trzy dni picia – a ty dalej jesteś królem.

Czasami przychodzi refleksja, że może za dużo. Wtedy robi się przerwę – nie piję tydzień, miesiąc, pół roku. Koledzy klaskają, co za gość mówią, dba o siebie, trochę szalony, ale swój gość. Tylko pytanie czy zdrowy człowiek musi sobie coś udowadniać. Sezonowe detoxiki robić…

Czasami nie warto sięgać po to darmowe piwko, czy winko. Po pierwsze zazwyczaj jest paskudne, po drugie jest podstępne, po trzecie jak się tak nad tym chwilę pomyśli, to kompletnie do niczego nie jest nam potrzebne. To, że jest nie znaczy, że trzeba skorzystać. Może, ale nie musi się to skończyć uzależnieniem. Ważne, aby nie tracić nad tym kontroli, zachować umiar i mieć świadomość, że coś takiego istniej. Czasami po prostu wybrać wodę, a wieczorem sok, lub chwilkę spokoju z książką a nie z błyskającymi ekranami. Zwolnić i okaże się, że szkocka, piwko czy winko nie będą już takie kuszące.

Artykuł został opublikowany na łamach IT Professional.