Poświęcenie

Rosną jak grzyby po deszczu. W każdym mieście większym od Jelitkowa Dolnego jest przynajmniej jedno. Gdzie nie obrócisz głowę przechadzając się doznajesz olśnienia kolejnym znakiem wielkiej globalnej marki. Ich jasność wiekuista przyćmiewa mrok biedy i nierówności klas jakie sama nakręca. Tylko ci, którzy markom oddadzą w ofierze swoje życie są jednostkami, które odniosły sukces… inni? Jacy inni – element krajobrazu, który gotuje, sprząta i wbija na kasę towary. Oni są spoza elit.

To ogromne poświecenie jakiemu oddają się na ołtarzu korporacyjnych centrów usług wspólnych, wywiera na nich piętno. Piętno, którego nie dadzą rady zmyć do pierwszego nieudanego awansu. Wówczas, gdy ktoś inny zostaje starszym akolitą, wzbudza to w nich gniew. Porzucają wówczas kościół swój na rzecz innego, gdzie przyjmują ich z otwartymi ramionami… i cykl się powtarza. Jako, że żyjemy w świecie wiecznego sukcesu, a zmiana to też sukces, mniejszy może niż awans, ale zawsze jakiś. To dzięki temu jest co na socialki wrzucić, o czym pogadać na lunchu przy jarmużowmym szejku lub na wieczornych tapaskach przy kieliszku Cavy. Dużo również jest takich, których silna wiara pozwala dopiąć się wysoko w hierarchii. Jest ich stosunkowo niewielu, ale lśnią przykładem dla mas, a o ich czynach śpiewane są pieśni. Cel lśni wówczas wysoko na firmancie CUW, tuż za szklanym sufitem, który z perspektywy juniora jest tak wysoko, że w zasadzie go nie widać.

Czasami i bracia słabi w wierze, jak również i ci silni, pękają i opuszczają matnię. Okazuje się wówczas, że to co wydawało się niezbędne do życia, na co zawsze nie starczało czasu, jest w zasięgu ręki i nie jest takie trudne do osiągnięcia lub zrobienia… i nawet cieszy. Co więcej, bardziej się to widzi i często docenia, jak się to straci. Niestety bardzo często wówczas spada się z wysokiego i powrót do rzeczywistości bywa trudny. Gdy pracowało się po 14h dziennie, to śniadanie obiad i kolacja zawsze były gotowe w pobliskiej knajpce, dom posprzątany przez koleżankę zza wschodniej granicy, a tryptyk – fizykoterapeuta, trener personalny i dietetyk tylko czekali, kiedy to mają uratować wymęczone ciało. To okazuje się, że ciało nie było zadbane tak dobrze, jakby się zdawało. Zbyt intensywne użycie – wieczny stres, jedzenie w pośpiechu, olimpijskie tempo, 10-12h przed monitorem, a później po pracy fitness, wóda i bieganie. Fakt, trójca pomocników była zawsze na zawołanie, ale tylko w kontekście objawów. Dopiero, po wydaleniu lub odejściu z zakonu wyszły prawdziwe problemy na wierzch. Co więcej, nie ma się też za bardzo do kogo pożalić, znajomi odeszli wraz z nadejściem Piętna, a życie wiecznego singla nie pozostawiło wielu kolegów ze starej paczki. Gdzieś tam jeszcze w jaźni tłucze się jak dokonano lobotomii znajomych, bo wszyscy wrzucali zdjęcia z budowy domu, pierwszych kroków dziecka czy też zdjęcie swojego jedzenia z wyjścia, na które udawali się w uświęceniu raz w miesiącu. Parkowało się wówczas 4 samochód przy 2 żonie lub 3 dziewczynie.

Takie połączenie samotności, nierzadko gorszego statutu materialnego oraz fizycznego wyczerpania może wyprowadzić człowieka w dwie strony – tę łatwiejszą, czyli całkowitego upadku, lub trudniejszą związaną z samo doskonaleniem się, autorefleksją i budowaniem lepszego siebie dla siebie. Jako, że pierwsza jest oczywista i nie ma się co w nią zagłębiać – dosłownie i w przenośni, tak druga jest o wiele bardziej zawiła, a co za tym idzie i interesująca. Wydaje się, że pomimo oczywistego lepszego siebie uzyskuje się w ten sposób zdecydowanie bogatsze otoczenie, lepszą jakość życia, a co za tym idzie i lepszą jakość pracy. Człowiek nie wypala się tak szybko i tak ostatecznie. Nie rozsypuje się w rękach. Pracuje, żeby żyć, a nie żyje, aby pracować. Pozostawia coś po sobie, a nie tylko tymczasowość usługi i opustoszałe świątynie, gdy ich czas już minie.

Artykuł został opublikowany na łamach IT Professional.