Sałatka z człowieków

Jakież to musi być niezwykle frustrujące, gdy jesteś prezesem ogromnej, być może giełdowej spółki, lub lepiej, instytucji państwowej lub nie, jeszcze lepiej agencji bezpieczeństwa… i tu nagle pewnego pięknego niedzielnego poranka, przy śniadaniu złożonym z kawki i odpowiednio dojrzałego melona, gdy na poprawę trawienia otwierasz czeluść Internetu, widzisz na stronie pierwszego tego, którego oczywiście nie czytasz, internetowego brukowca informacje o tym, jakie to filmy porno lubisz oglądać i jaką bieliznę kupiłeś dla swojej nie do końca pełnoletniej kochanki.

Ahhh te nagłówki! Eksplozja dziennikarskich umiejętności prasy polskiej XXI w. – „Masakra w instytucji X”, „Terror hakerów w firmie Y”, „Armagedon informatyczny w Agencji Z”… Momentalnie melonik jakby gorzknieje, a w cappuccinko mleczna pianka opada ze świstem. Druga myśl tak, ta co przyszła zaraz po tej samobójczej, pędzi w stronę pierwotnej, niezwykle zgoła zajmującej rozterki – jak to się stało? Skąd jesteśmy? Dokąd podążamy? Nie prowadzisz jednak zbyt długo tej wewnętrznej dyskusji na szarpiące ludzkość zagadnienia, gdyż moment odrzucenia następuje niezwykle szybko. Nie, to niemożliwe! – Wykrzykujesz, roztrącasz nieco panicznym gestem zastawę Villeroy & Boch. Melonik spadł z werandy, umorusany w piasku, tęskni za zjedzeniem. Kawka rozlana na lilie, które jak twoja kariera powoli zaczynają więdnąć.

Jednak pytanie wypalone w jaźni, jak oznacznik bydła na dzikim zachodzie, śmierdzi i piecze, nie pozwalając się uspokoić. Jak to możliwe? Przecież tyle milionów wydaliśmy na bezpieczeństwo, tyle urządzeń w kazamatach serwerowni mieli bezsensownie powietrze! Specjaliści mówili, że wystarczy! Że będziesz mógł bezkarnie zakupy ze strony Victoria Secret robić, że gimnastykę artystyczną pań, konną jazdę wyczynową i skok o tyczce swobodnie będziesz mógł oglądać. Kłamcy! Tyle energii i pewnie jakiś 12 latek obszedł wszystko jednym ruchem. Szach i wirtualny mat. Gdzie ci wszyscy audytorzy? Smutne cienie w garniturach równowartości afrykańskiego kraju. Gdzie polityki bezpieczeństwa, certyfikacje? Mieliście przecież wszystko…

Frustracja musi osiągnąć poziom wręcz absurdalny, gdy taki hipotetyczny prezes podnosi swój diamentowy telefon do zdobionego białym złotem ucha i wybiera numer do IT. Czeka wówczas jak każdy inny w kolejce. Równo, bez priorytetów, a czas mierzą sygnały w słuchawce. Jeden, drugi, piąty, dwudziesty. Nie ma nikogo, tak jak płatnych nadgodzin, jak nie ma urlopów w dogodnych terminach, szkoleń i konferencji. Nie ma nic. Prezes, niech słońce po wieki świeci nad jego obliczem, zaczyna brać sprawy w swoje ręce. Jedzie, do siedziby. Zamknięta. Grilluje ochroniarza, tak jakby on wpuścił tych 14 latków po kablach, identyfikatorów im nie sprawdził, biedaczyna. Drugi telefon, w końcu dobiera nieświadomy agresji, której zaraz doświadczy, bezpłatny dyżurujący. Szatkuje go prezes jak sałatkę pekińską. Słowami dźga, posypuje solą i pieprzem. Rozrywa. Po dłuższej chwili już kruchy jak tościk z grilla informatyk ledwo trzyma się na nogach. Jak nawet od stresu oślepnie to i tak sprawdzi wszystko. Zbiegają się nowi, wić się wije jak kołowrotek w zamku porośnięty nieprzebranymi pnączami róż. A prezes tnie, szarpie i szatkuje. Tylko tak jakby z każdą osobą jego nóż coraz bardziej tępy, uścisk coraz łagodniejszy, a w toporku koleboce się rączka.

Gdy już zastępy pracowników, poranione, przycięte i zgrillowane leżą bezradnie, czasami, acz nie zawsze napływa takiego prezesa, niczym vinegar z ziołami jasna, soczysta i pobudzająca myśl – że coś może zostało, że to tylko żart, że to niemożliwe, że wszystko… I najczęściej faktycznie nie wszystko, gdyż w tej ludzkiej sałatce brakuje tego jednego człowieka, który dość już miał kucia, szarpania i gryzienia. Najczęściej śmiejąc się w twarz, IPS-om, IDS-om, Content Managementowi i pełnej kontroli pracowników taki właśnie człowiek skrupulatnie, powoli, zebrał wszystko, co potrzebne, połączył punkty, popchnął domino i znikł.

Artykuł został opublikowany na łamach IT Professional.